to były bardzo wymagające 3 dni podróży. wtorek/środa noc spędzona (w pubie rzecz jasna) z moim brytyjskim współlokatorem, który napędzał mnie przez ostatnie kilka miesięcy by wybrać się w miejsce, w którym obecnie jestem. średnio zaawansowani podróżnicy wiedzą, że sen przed wyprawą graniczy z cudem, więc zamiast spać, imprezowałem do 4.40 rano, kiedy to miałem autobus z Reykjaviku do Keflaviku-lostniska. tam miałem 2-godzinną drzemkę, i wylot o 8.55 do Londynu Gatwick. kolejną drzemkę miałem w samolocie, który okazał się na tyle pusty, że mogłem się rozłożyć na trzech siedzeniach i odbyć drugą turę leżakowania,co jak się okazało było ważnym punktem wyprawy. w stanie pomiędzy snem a jawą, miałem w możliwie najbardziej płynny sposób przesiąść się do samolotu lecącego do Calgary, w Ameryce Północnej. 2 godziny przerwy pomiędzy przylotem a odlotem okazały się niewystarczające na złapanie drugiego samolotu, więc utknąłem na lotnisku na 28 godzin, czekając na kolejny samolot....oczywiście to jest żart, ci którzy mnie znają, wiedzą ten scenariusz mógł się zdarzyć, ale tym razem miałem więcej szczęścia niż rozumu, i rzutem na taśmę (!) zdążyłem oddać bagaż, i nawet nie zapłaciłem dodatkowych opłat za przekroczony wagowo bagaż podręczny, nie było nawet czasu na przyjęcie 20 funtowej opłaty ode mnie....szybkim, miarowym krokiem udałem się na odprawę, pani przy sprawdzaniu mojego paszportu powiedziała dziękuję, ale tego nie jestem pewny do dzisiaj, bo jak napisałem wcześniej byłem w stanie pomiędzy snem a jawą....czego jestem pewny, to fakt że byłem w samolocie lecącym do Calgary. Airbus A330, o pseudonimie "sardynka", o to dlatego że siedziałem pomiędzy dwoma współpasażerami w niedoli oraz dlatego że miejsce na rozciągnięcie kończyn czy zwykłą przechadzkę było ograniczone. bardzo. 9 godzin lotu było przede mną. pierwsza część lotu była bardzo smutna, wspominałem z rozżewnieniem BOEINGa 747-400, którym leciałem swego czasu z Londynu Heathrow do Seulu, w którym mogłem się rozciągać do woli, spacerować a nawet zmienić siedzenie. przynajmniej awaria boeinga w Polsce, która miała miejsce dzień wcześniej przed moim wylotem, nie dotyczyła mnie i nie dała mi za dużo do myślenia. muszę również wspomnieć, że cena/jakość lotu do Calgary dodawała mi otuchy, z dofinansowaniem islandzkich związków zawodowych i szczęściem przy rezerwacji (to historia na inny wpis) zapłaciłem ok.700 zł, co jest śmiechem na sali, jak na rejs transoceaniczny rezerwowany 2 tygodnie przed odlotem. wracając do samego lotu, po 4 godzinie miałem największy kryzys lotniczy w historii mojego latania, byłem zmuszony podjąć radykalne działania, udałem się do łazienki, gdzie odświeżyłem się gruntownie, razem ze zmianą ubrania, poprosiłem o dodatkową dolewkę wody do mojej butelki, znalazłem miejsce wystarczające na rozciągnięcie kończyn, co uczyniłem przy asyście kilkudziesięciu oczu, które mnie obserwowały z zastanowieniem. odbyłem rozmowę z jegomościem, który używał swoich osobistych słuchawek przy systemie rozrywki, co było odkryciem na miarę 1492 roku, ponieważ nie potrzebowałem przejściówki, co jest normą w innych liniach lotniczym. pozostałą część lotu spędziłem na oglądaniu filmów, słuchaniu muzyki, piciu dużych ilości wody i rozciąganiu się na ile samolot mi pozwalał. muszę jeszcze wspomnieć o moim zaskoczeniu, kiedy to na początku lotu, spiker ogłosił, że lot będzie operowany w językach angielskim, francuskim i w razie potrzeby.... polskim, co przez resztę lotu doprowadziło mnie do dywagacji, która stewardesa mówiła w moim ojczystym języku. do dzisiaj mam swojego żelaznego konia, na którego postawiłem, a raczej powinienem powiedzieć klacz. dotarłem do Calgary, gdzie odczekałem swoją kolejkę na odprawę, która miała być kluczowa, bo wtedy mieli mi wystawić wizę na podstawie listu od rządu kanadyjskiego. stałem na końcu kolejki, w rzędzie który wybrałem spontanicznie i czekałem na mojego urzędnika, którym okazał się pan po 40-stce, uśmiechnięty, więc byłem dobrej myśli. po podejściu do okienka, pan spytał się o wizę, wręczyłem mu mój list, po którym stwierdził, że z tego co wie Polska nie uczestniczy z żadnym programie wymiany wizowej, ale skieruje mnie do urzędu imigracyjnego w celu potwierdzenia jego lub mojej wersji. udałem się w miejsce, w którym czekała na mnie pani po 30-stce, na szczęście kompetentna na tyle, by nie zadawać mi zbyt wiele niewygodnych pytań. zainteresowała ją moja waga, po zastanowieniu odpowiedziałem jej, mając na uwagę że mogłem stracić kilka kilogramów ze stresu pomiędzy dwoma urzędnikami. jupijajej! dostałem wizę na rok. ucałowałem panią urzędniczkę (żart), udałem się po mój bagaż, który był stanie poprawnym i postawiłem pierwszy, oficjalny krok na ziemii północnoamerykańskiej. ale to nie było wszystko, wiedziałem, że coś jeszcze mogło się zdarzyć, mianowicie moja islandzka karta debetowa. moje poprzednie doświadczenia z użytkowania jej w innych krajach niż islandia nie nastrajały mnie entuzjastycznie. udałem się do najbliższego bankomatu, włożyłem kartę, wpisałem PIN, i teraz byłem absolutnie pewny mojego położenia, pierwsze dolary kanadyjskie zaczęły zgrabnie wychodzić z bankomatu - TAK, witaj Kanado, kraju petrodolarów, syropu klonowego i niedźwiedzi!